Rok Boży
w liturgji i tradycji Kościoła świętego
z uwzględnieniem obrzędów i zwyczajów ludowych
oraz literatury polskiej
Księga ku pouczeniu i zbudowaniu
wiernych katolików
1932 rok.
Kolęda noworoczna
Ludwik, syn majętnych rodziców, blisko Kurowa osiadłych, od dawna wyglądał Nowego Roku. Był jedynakiem, dostawał często podarunki od ojca i matki, a kolędę miał zawsze sutą. Od niejakiego czasu uwijało mu się po głowie, że dostanie konika, a od dawna nie pragnął niczego tak gorąco. Wiedział dobrze, że jeden mieszczanin z Kurowa miał ślicznego na zbyciu; był gniady, mały, składny z odmianą na czole. Ile razy widział go Ludwik, tyle razy wzdychał i objawiał życzenie, żeby kiedyś koń ten mógł być jego własnością; nawet nie taił się z tem przed rodzicami. Kiedy dzisiaj szedł do nich, ażeby im powinszować, ciągle myślał o koniku. Wszedłszy, uściskał ojca i matkę, i powinszował im serdecznie: nie wierszem, nie na piśmie, ale słowem, jakie mu serce podało. Otrzymał od obojga pochwałę przeszłorocznego postępowania i zachęcenie, ażeby ciągle równie dobrze się sprawował i jednakową im był pociechą. Napełniły się łzami oczy Ludwika i tak mu było miłe rodziców ukontentowanie, że i o koniku zapomniał. Przypomniała mu go matka; odsłoniła chustkę białą, leżącą na stole i Ludwik zobaczył prześliczne siodełko, uzdeczkę warszawskiej roboty i niebieski czaprak. Krzyknął z zadziwienia, rzucił się na szyję matce, a gdy usłyszał te słowa ojca: „Dziś jeszcze będziesz miał konika”, zaczął skakać z radości i całować rodziców po rękach. Pobiegł do swego nauczyciela i wołał do niego z daleka: „Będę miał konika, będę miał konika!” Kogo tylko spotkał, każdemu z ukontentowaniem powtarzał: „Będę miał konika!”
Zjadł jak najprędzej śniadanie, wrócił do pokoju rodziców, żeby im jeszcze raz podziękować, wypytać się o konika i przypatrzyć się darom matki. Wysunął stołek na środek pokoju, okrył go czaprakiem, położył na wierzchu siodło, założył uzdeczkę za poręcz, włożył kapelusz na głowę, wziął cugle w rękę, a klaskając ustami, skakał na stołku i wystawiał sobie, że na koniu jedzie.
Przerwano mu wkrótce tę zabawę. We wsi, gdzie mieszkali rodzice Ludwika, nie było kościoła, musieli jeździć na nabożeństwo do Kurowa. Chłopczyna z radością wsiadł do sanek, bo mu matka powiedziała, że zaraz prosto z kościoła pójdzie ojciec do mieszczanina i kupi konika.
Mróz był tęgi, ale niebo pogodne i czyste, Wszystkie domy, drzewa, stawy, okryte były białą powłoką, a śnieg, odbijając promienie słoneczne, lśnił się tysiącznemi kolorami. Chciaż sanki Ludwika sunęły prędko po ujeżdżonej drodze, podróż zdawała mu się tak długą, że kilka razy chciał wysiąść, przekonany, że prędzej piechotą dobieży.
Zajechali nareszcie pod kościół w chwili, kiedy suma wychodziła. Strapił się cokolwiek Ludwik, gdy po ewangelji przerwał kapłan nabożeństwo, a drugi ksiądz ukazał się na ambonie. Byłby chciał jak najrychlej konika mieć w ręku; kazanie opóźniło jego szczęście. Ale Ludwik, skoro tylko chciał szczerze, umiał pokonać samego siebie; wiedział dobrze, z jakiem uszanowaniem trzeba się zachować w kościele, słuchał więc pilnie nauki, zajął się nią zupełnie, i najmniejsze słowo nie uszło jego uwagi.
Kapłan, nauczający lud zebrany, był to znany kurowski pleban, powszechnie wielbiony Grzegorz Piramowicz. Światły, uczony, cnotliwy, godzien był służyć Bogu, którego w prawem nosił sercu, godzien był tłumaczyć święte Jego przepisy. Zwiedzał pańskie pałace, kreślił gładkiem piórem piękne myśli swoje, uczęszczał do lepianek kmiotków; łubiany był od wielkich, szanowany od uczonych, ubóstwiany od nieszczęśliwych! Nie piastując nigdy wysokich urzędów, pozyskał wielkie znaczenie: imię jego zostało zapisane w rzędzie cnotliwych i uczonych mężów.
Właśnie w zeszłym roku wśród żniw okropny pożar do największego ubóstwa przywiódł niemal wszystkich mieszkańców Kurowa; przeszło tysiąc ludzi w dwóch godzinach zostało bez dachu i bez pożywienia.
Piramowicz, czuły na nieszczęście ludu, którego był pasterzem, ujmował sobie od ust, ażeby wesprzeć owieczki swoje; lecz wydatki były ogromne i połowa pogorzelców bez własnego mieszkania srogą zimę przepędzać musiała. Korzystając z licznego zgromadzenia ludu w dzień Nowego Roku, pleban kurowski miał naukę o prawdziwym sposobie czynienia dobrze. Mowa jego, tak czysta, słodka i prosta, jak jego dusza, rozrzewniła przytomnych i niechybnie trafiła do serca. „Wiem, że biedni jesteście” — rzekł obracając się do wieśniaków, przybyłych z okolic; — „ale przecież żaden z was nie jest biedniejszym od wdowy z ewangelji, a ona ostatni szeląg na ubogich oddała. Każdy z was może dać jakąś pomoc nieszczęśliwym pogorzelcom, a wierzcie mi, dziateczki moje, jeden grosz ubogiego, na wsparcie brata dany, więcej ma ceny w oczach Boga, niż kupy złota, ręką bogaczy sypane. Jałmużny nasze, im więcej ofiar kosztują, tem więcej mają wartości. Łatwo udzielać drugim, kiedy sami we wszystko obfitujemy, ale pozbawić się żądanej, miłej i potrzebnej rzeczy, łzy otrzeć nędzy, to prawdziwa zasługa, to prawdziwa jałmużna.
Ludwikowi serce mocno bić zaczęło na te ostatnie słowa cnotliwego plebana; nie mógł rozpoznać myśli swoich; cisnęły się tłumem do głowy jego; dziwnego doznał wzruszenia. Skończyło się nabożeństwo, wyszli z kościoła, a on jeszcze przyjść do siebie nie mógł. „Wiesz, Ludwiku”, rzekł mu ojciec, siadając do sanek, „żal mi ciebie, nie będziesz miał dzisiaj konika. Posyłałem służącego; powiedział mi, że mieszczanin odjechał w sąsiedztwo i nie wróci aż wieczorem. Ale, jeżeli chcesz, możesz tu jutro rano do niego z nauczycielem przyjechać.” Odetchnął Ludwik na te słowa ojca i ku wielkiemu zdziwieniu rodziców prawie z radością wsiadł do sanek. Jadąc przez miasteczko, spostrzegł z jednej strony nowo postawione domy, a z drugiej kominy, gruzy, okopcone belki, ślady okropnego pożaru. Patrzał się na nie długo ze smutkiem i przez całą drogę mocno był zamyślony.
Nazajutrz wstał, skoro świtać zaczęło. Wdział ciepły swój płaszcz, czapkę z sobolami i wyjechał z nauczycielem do Kurowa. Kiedy już wjechali do miasta, woźnica chciał na bok zwrócić i udać się, jak miał rozkaz, do domu mieszczanina. Wstrzymał go Ludwik, a wziąwszy nauczyciela za rękę, prosił, żeby do plebanji jechać kazał. Nauczyciel zapytał, jakaby tej odmiany była przyczyna? Ludwik odpowiedział drżącym i nieśmiałym głosem, że już mu się zupełnie odechciało konika i że pieniądze, przeznaczone od ojca na to kupno, chciałby dać, jeżeli to można zrobić, księdzu Piramowiczowi dla biednych pogorzelców. Uściskał chłopczynę rozrzewniony nauczyciel, zapewnił go, iż ojciec gniewać się o to nie będzie, i zajechali przed plebanję.
Zastali szanownego kapłana, otoczonego starcami, kobietami, dziećmi i słabymi. Ten przyszedł do niego po wsparcie, ta po radę, ci po naukę, tamci po lekarstwo; wszyscy żądali pomocy. Zobaczywszy przybyłych gości, przywitał ich uprzejmie i prosił, żeby poszli na chwilę do drugiego pokoju. Nie mieli czasu zastanowić się nad nieustanną czynnością serca i umysłu cnotliwego i światłego plebana, gdyż wkrótce nadszedł i zapytał, coby ich tak rano do niego sprowadziło. Ludwik spuszczone miał oczy i nie śmiał nic mówić. Nauczyciel jego imieniem ofiarował pieniądze.
Rozrzewniło plebana dobre serce Ludwika. „Synu mój”, rzekł mu, „szczęśliwy jesteś, że w tak młodym wieku możesz i umiesz być dobroczynnym. Nie zawstydzisz społeczeństwa. Kraj nasz liczy wielu dobroczynnych ludzi; bierz ciągle z nich przykład, wstępuj w ich ślady, wspieraj cierpiącą ludzkość; jej głos nie odbijał się nigdy napróżno o ucho poczciwego! Zaledwiem przemówił o potrzebie parafjan moich, zaczęły mnie dochodzić nawet znaczne ofiary pieniężne. Na wiosnę, da Bóg doczekać, rozpocznie się robota. Kiedy przejeżdżać będziesz koło świeżo wystawionych domów, kiedy ujrzysz radość mieszkańców, usłyszysz ich błogosławieństwa, pomyśl sobie: I jam się do tego przyłożył — i mnie oni błogosławią.”
Tu Ludwik nie mógł wytrzymać i zawołał ze łzami: „Już mi nic nie żal konika!” — „Jakiego konika?” zapytał ks. Piramowicz. Ludwik się zmieszał, zapłonił, nie mógł nic odpowiedzieć. Widząc to nauczyciel, opowiedział, jaką po wczorajszem kazaniu uczeń jego umyślił uczynić ofiarę. Jeszcze czulej uścisnął go szanowny pleban. „Zrozumiałeś zupełnie”, rzekł, „moją naukę. Jałmużna twoja jest prawdziwa, boś się dla niej miłego pozbawił daru. Majętnym jesteś, zatem i twój datek znaczny; ale wierz mi, gdybyś, w uboższym stanie zrodzony, dostał był od rodziców fraszkę, parę złotych wartującą, i przyniósł mi ją z takiem sercem w ofierze, z równą byłbym ją przyjął rozkoszą, równieby ona miłą była Bogu.”
Ucałowawszy ręce plebana, odjechał Ludwik uradowany. Wracając, już z mniejszym spoglądał smutkiem na opalone kominy i okopcone belki, bo już w dziecinnej a żywej wyobraźni swojej widział, jak na ich miejscu nowe powstają budowy. Przybywszy do domu, zaraz pobiegł do matki. Wyglądała go już dawno oknem i szła zdziwiona naprzeciw niego, pytając, dlaczego nie przyprowadził ze sobą konika. „Już nie będę miał konika”, rzekł jej Ludwik, tuląc się na jej łono, „alem wspomógł biednych pogorzelców!” Wzruszenie nie dozwoliło mu więcej mówić i raz jeszcze wyręczyć go musiał nauczyciel.
Od tego czasu często Ludwik odwiedzał szanownego księdza Piramowicza, uczył się od niego cnót wszelkich; a kiedy śmierć wydarła tego męża krajowi, przyjaciołom, uczonym, parafjanom i nieszczęśliwym, wraz z całym ludem rzewnie płakał nad jego grobem.
KI. z Tańskich Hofmanowa.
© salveregina.pl 2023